Jezus Chrystus, Maryja, Cervantes, 34lo, liceum Cervantesa, Wilkowojski
............. Strona główna ..... Biblia..... Jan Paweł II..... Centrum Myśli JP2..... Pope to You.............

Jeremiasz Bremer, ucz.kl. I

  • TALENTY
  • GÓRY
  • POTWÓR W DOMU
  • Kładę się spać
  • Chwalmy Pana



    TALENTY


    Kiedyś zakłócą spokój święty,

    Pytając skąd mam, to, co mam.

    Kto dał mi wszystkie me talenty?

    Kto zsyła mi natchnienie?

    Ja

    Odpowiem jednym słowem

    Pan.



    Bo gdy zmęczoną kładę rękę

    Na ciężkiej Biblii karty cienkie,

    To tam znajduję ukojenie,

    Tam ciszę, spokój, tam natchnienie.



    Tam, wśród pokrytych pismem kart,

    Widzę, że tyle jestem wart,

    Ile podołam zrobić sam.

    Ile pozwoli zrobić Pan.



    GÓRY


    Wyzute z ziemskich powłok podczas tektonicznych drgań

    Piaskowce, wapienie, marmury

    Tu przepaść nieskończona, obok szczyt i ostra grań,

    To góry, to góry, to góry.



    Wśród górskich lasów, pośród świerków, niedźwiedź złapał coś,

    Słońce z trwogą wygląda zza chmur

    Z każdego drzewa się rozlega leśnych ptaków głos

    To jest właśnie dziki urok gór.



    Białe owce gryzą trawę wśród zielonych hal,

    Nad nimi dryfują obłoki,

    Sokół w dół zapikował, porwał zdobycz, poniósł w dal

    W nieboskłon jasny, wysoki.



    Można by w bezruchu siedzieć sobie wciąż na trawie,

    Słuchać bełkotu strumyka

    Wychwycić, zapomniawszy o całej miejskiej wrzawie,

    Co ze słów strumyka wynika.



    Bo to góry, a one, w mig uderzą do głowy

    Chcę wrócić doń, nim coś się zmieni

    Mruczeć spokojną mruczankę głazów narzutowych

    Mruczaną z okazji jesieni.



    POTWÓR W DOMU


    Wieczorem w domu spokojnie, cicho,

    W szafie nie czai się żadne licho,

    W domu potworom być nie pozwolę,

    Dosyć, że co dzień uczą mnie w szkole.

    Nagle mnie z sennej wyrwał zadumy

    Głos mamy..., mówi bym zęby umył

    Więc wstaję, idę do toalety,

    Mijając kuchnię patrzę...O, rety!



    W cieniu za drzwiami ukryć się staram,

    Bo oto w kuchni straszna poczwara,

    Z rzędem pazurów, jako bagnety,

    Siedzi przy stole, wcina kotlety.

    A wokół niego latają muchy,

    On teraz wcina dymiące kluchy.

    Skóra zielona, pokryta śluzem.

    Zęby na nerwach wiszą mu luzem,

    Zarost trzydniowy twarz mu okala,

    Smród jego potu nozdrza wypala.

    Żółty blask bije od jego ślepi,

    Które łapczywie w jedzenie wlepił.

    Ogon długaśny z zada wystaje,

    A on widelcem kartofla kraje.

    W paszczy ma zębów aż cztery zęby,

    Kotlet co chwila znika tamtędy.

    Rogi na grzbiecie ma i na nosie,

    I parę skrzydeł, a je jak prosię.

    Patrzę ze strachem, w cieniu ukryty,

    A potwór powstał, widać już syty.

    Podszedł i wyjął z szafki pod zlewem

    Małą butelkę. Z czym była, nie wiem.

    Do dna ją wypił i się zatoczył,

    Spojrzały w pustkę przymglone oczy...

    Aż nagle patrzę, w mą stronę kroczy.

    Powłóczy nogą, jęczy i wrzeszczy,

    Daleko niesie się ryk złowieszczy.

    Bije od niego woń obrzydliwa.

    On kroczy ku mnie i palcem kiwa.



    Uciekłem szybko, biegnę do mamy,

    A mama pyta: "synku kochany,

    Czemuż to jesteś taki zdyszany?

    Gdym oddech złapał w spocone ręce,

    Mówię: "do kuchni nie wrócę więcej,

    Tam, w naszej kuchni, mamusiu droga,

    Wcina kotlety poczwara sroga,

    I obrzydliwa, a dymu kłęby,

    Z jego otwartej buchają gęby.

    Czarne, spróchniałe, ma wszystkie zęby

    Z naszym widelcem w koślawej łapie,

    Żre wciąż żarłocznie, warczy i sapie.

    Nie wierzysz mamo? Idź, zobacz sama"

    Tu przytuliła mnie moja mama,

    Szepcząc: "ja przyznać też się nie wstydzę,

    Tego potwora od dawna widzę...

    A twe odkrycie to tylko znaczy,

    Że ojciec wcześniej wrócił dziś z pracy.



    KŁADĘ SIĘ SPAĆ


    Nie mów już nic

    Zarysy klamek, ścian i drzwi,

    Nie mów już nic.


    Chciałem dziś wstać.

    Dobrze to znam

    Kontury klamek, drzwi i ścian,

    Dobrze to znam.



    Nie wyjdę dziś.

    Nie mogę iść

    Z suchego drzewa suchy liść

    Nie muszę iść.



    Nie mów już nic.

    Zostanę sam

    Obcas kolejny rozgniótł liść

    Ten suchy trzask.

    Dobrze to znam,

    Nie muszę iść



    CHWALMY PANA


    Ciężki Świt.

    Ciężkie Słońce

    Złoci się jak pieniądz.

    nad doliną Zieloną

    jak Słodkie dolary.



    Złote łzy

    Gorejące

    Złociście się mieniąc

    wsszedł brząkając mamoną

    bóg Zgorzkniały, stary.



    Prysnął cień...

    Jak Mydlana



    bańka pękła cisza...

    zdradził mrok... dawno przepił

    trzydzieści srebrników...



    oto dzień

    chwalmy Pana

    byle nie usłyszał,

    byle się nie przyczepił do słów obłudników.